Tag Archives: Maja Buk

Logika Szoku. O możliwych celach inwazji Hamasu

Logika szoku
O możliwych celach inwazji Hamasu

Według słynnego powiedzenia które przypisuje się Omarowi Bradleyowi, logistyka jest praktyką wojny1. Wysiłek potrzebny do akumulacji i podtrzymywania machiny przemocy wymaga niezwykłych materialnych nakładów – produkcji, dystrybucji, czy transferów. Doświadczenie wojny jest jednak kwestią czynników emocjonalnych i psychologicznych, a jednym z największych dowodów na krótkowzroczność wojskowych planistów w historii jest niedoszacowanie tego, jak spadek morale i chaos mogą w jednej chwili zniweczyć wysiłki najlepszych strategów i zaopatrzeniowców.

W świetle powyższego, obecna ofensywa Hamasu – którą zarówno ja, jak i inni uznaliśmy z początku za beztroską i krótkowzroczną – może mieć o wiele bardziej racjonalne podłoże i być bardziej brzemienna w skutkach niż nam się wydawało. Zwłaszcza w obliczu faktu, że jej konkretne cele wydają się tak nieprzewidziane i wewnętrznie sprzeczne jak tylko mogą.

W sytuacji pewnego oślepienia IDF2 i całego aparatu wywiadowczego Izraela, Hamas 7 października 2023 przypuścił ofensywę, którą można nazwać najbardziej agresywnym i najskuteczniejszym uderzeniem na terytorium Izraela od 1973 roku. To właśnie szok, będący następstwem tzw. Wojny Jom Kippur był jednym z najważniejszych czynników kształtujących izraelską kulturę bezpieczeństwa i postawę wobec zagrożeń militarnych – mowa tu przede wszystkim o metodach unikania nieprzewidzianych naruszeń integralności zajętego terytorium za pomocą rozbudowanego i nowoczesnego aparatu bezpieczeństwa. Obecnie ta metoda splata się z reżimem lockdownów i inwigilacji na Okupowanych Terytoriach, będących częścią szerokiego programu kontrwywiadowczego.

Jednym z kamieni węgielnych współczesnej polityki Izraela jest arogancka pewność siebie, jeśli chodzi o skuteczność ich aparatu inwigilacji i szpiegostwa. Aparat ten, który Izraelczycy uczynili jednym z filarów swojej dumy narodowej, tworzy wizerunek ichniego układu wojskowego bezpieczeństwa jako zestawu niezwykle wyrafinowanych i efektywnych narzędzi, niemal bez słabych punktów. Izraelczycy często dzielą się swoją wiedzą z rządami innych mocarstw, zaineresowanych rozwojem własnej technologii inwigilacyjnej, zaś sam wywiad tego kraju przyciąga do siebie najlepsze (i najbardziej bezwzględne) umysły w regionie. Zakłada się, że dzięki ciągłym inwestycjom w różne formy monitoringu Izrael uzyska zdolność przewidywania wszystkich możliwych form zrywów lub buntów społecznych i zdławienia ich, zanim te zdążą zaistnieć.

Rozwój państwowego nadzoru stał się zarówno czynnikiem przyspieszającym, jak i zwierciadłem brutalności związanej z okupacją. Wpłynął też na postępujące zepsucie izraelskiego społeczeństwa. Gdy mamy do czynienia z programowym i długotrwałym trzymaniem okupowanej populacji pod butem upokorzeń i przemocy, wpływa to nie tylko na dehumanizację ofiar tego podejścia, ale też brutalizację tych, którzy są odpowiedzialni za podtrzymanie reżimu przy życiu: ci ostatni muszą w konsekwencji szukać kolejnych materialnych i politycznych środków by uzasadnić – a przynajmniej podtrzymać – system, który mają za zadanie nadzorować.

Oczywiście taka dynamika jest polem do rozkwitu postaw faszystowskich wśród nadzorców, co raz po raz stawało się ponurym i przewidywalnym trendem izraelskiej polityki. “Faszyści” to dla mnie nie tyle hiperboliczna próba obrazy tych funkcjonariuszy, co zwyczajny opis tej grupy. Izraelska elita polityczna to przecież np. minister ds. Bezpieczeństwa Itamar Ben-Givir, otwarty sympatyk kahanizmu – odmiany religijnego etnonacjonalizmu, sięgającego korzeniami myśli Rabina Meira Kahane, skrajnie prawicowego intelektualisty i działacza politycznego, który opowiadał się za wygnaniem wszystkich nie-Żydów z terytoriów okupowanych. Ideologiczne dziedzictwo Kahanego stało się tym żywsze im więcej czasu minęło od jego zabójstwa w 1990 roku.

Continue reading Logika Szoku. O możliwych celach inwazji Hamasu

Maja Buk: Nie ma czegoś takiego jak chrześcijańska zachodnia Europa

Nadesłane 10.03.2019

Nie ma czegoś takiego jak “chrześcijańska kultura Europy” albo – co bardziej paradne – “judeochrześcijańska kultura Zachodu”.

To znaczy, oczywiście, coś takiego jak najbardziej istnieje w zbiorowej wyobraźni i od przełomu XIX i XX wieku (kiedy koncept został porządnie wymyślony i zlepiony ze strzępków tego co uważano dawniej) wyznacza wiele kierunków w myśleniu, stając się jak najbardziej realnym konceptem w imię którego czyniono straszne niegodziwości. Wciąż nie można jednak powiedzieć, że jest to coś więcej niż konstrukt i to konstrukt na glinianych nogach. Wiecie, są lepsze i gorsze konstrukty (lepsze to na przykład takie, że kobiety i mężczyźni powinny mieć te same prawa polityczne), ale konstrukt “kultury Zachodu” czy tam “chrześcijańskiej Europy” po prostu nie ma żadnych podstaw historycznych, nie wynika z jakiegoś “stanu natury” albo, bo ja wiem “obiektywnego stanu rzeczy”. To pojęcie zbyt szerokie: brzmi jak jakiś mit, i w istocie jest mitem – mitem założycielskim, napisanym w konkretnym celu i przywoływanym zawsze wtedy, kiedy trzeba było rozprawić się z wrogiem.

Herodot nie znał pojęcia “Europejczyka” ani nigdzie nie postulował że taka tożsamość kulturowa czy etniczna istnieje – sam pochodził z obszaru, który wieki później stał się Turcją (czyli z dzisiejszej Azji Mniejszej, która w jego rozumieniu była Europą, choć znajdowała się pod perskim zwierzchnictwem). Był bardziej zszokowany kulturą Celtów z dalekiego barbaricum, niż kulturą zoroastriańskiej Persji. Wtedy centrum znanego mu świata stanowiło państwo helleńskie, a także całkiem potężne Persja i Egipt, na znaczeniu powoli wzrastały też Chiny. Ani to cywilizacja “białego” człowieka, ani też nie mająca ze sobą nic wspólnego – a jednak to tam powstawały podwaliny pod myśl filozoficzną, techniczną, pod sztukę czy matematykę. Żydzi od momentu zdobycia Judy aż do powstania Machabeuszy byli poddanymi babilończyków, hellenów, persów, czy egipcjan, żyli w diasporze, nie posiadali wpływowego na arenie międzynarodowej państwa a wpływ ich kultury na światowe dziedzictwo był w tym czasie znikomy.

Spoiler alert: tzw. cywilizowana część świata była zwykle TROCHĘ CIEMNIEJ UBARWIONA. Ojej.

Popularność chrześcijaństwa w tak zwanej Europie (wciąż nikt nie używał tego słowa na opisanie jakiejś kulturowo spójnej społeczności) nie eksplodowała gwałtownie wraz z narodzinami Chrystusa i powstaniem sekty Esseńczyków. Wiodącą siłą kulturotwórczą było w tych czasach Cesarstwo Rzymskie, które choć w dużo późniejszych czasach było stawiane za wzór federacyjego, paneuropejskiego państwa, to wtedy zajmowało się głównie… prześladowaniem chrześcijan. Skończyło się to dopiero w III wieku za sprawą Konstantyna i właściwie gdyby nie ta konwersja cesarza i związana z tym ułatwiona ekspansja nowej wiary na różne części świata, chrześcijanie mogliby pozostać diasporą na wieki, dzieląc los żydów. A tak można było w późniejszych wiekach doprowadzić do chrystianizacji Irlandczyków, Franków, Germanów, a nawet zdziczałych Polan.

Cesarstwu na Zachodzie jednak, paradoksalnie, przyjęcie nowej religii nie pomogło: w ciągu kolejnych dziesiątek lat niewdzięczne plemiona najeżdżały kraj raz za razem, doprowadzając do wielu reakcji pogańskich i nadszarpując przy tym mocno dawne granice państwa. Rzym skurczył się do rozmiarów księstwa, i choć religia przetrwała, to koncepcja Wielkiego Cesarstwa spajająca kulturowo region, poszła w diabły. Okazało się że “prawdziwe serce chrześcijaństwa” bije na Wschodzie, który nie tylko potrafił się obronić przed najazdami, ale także był wielokulturową mozaiką, osuwającą się coraz bardziej we własny, odmienny od zachodniego typ obrzędowości i prezentował inną, bardziej zaawansowaną kulturę polityczną.

Ale wróćmy do wrogów. Pierwszym byli Arabowie – po zwycięstwie Karola Młota pod Tours w kronikach łacińskich pojawia się słowo “europejczycy” (europenses) określające żołnierzy chrześcijańskiego świata. Chodzi o podkreślenie odmienności “naszych” żołnierzy od żołnierzy wrogich, muzułmańskich (bo w międzyczasie dawna Persja i królestwa bliskowschodnie zostały wciągnięte w orbitę islamu, który był o wiele bardziej atrakcyjny dla pustynnych plemion niż chrześcijaństwo). Chociaż wyprawa Abd ar-Rahmana była raczej wyprawą łupieżczą i jej rozbicie nie miało żadnego strategicznego znaczenia – tak jak rozbicie armii umajadzkiej pod Konstantynopolem – to jednak bitwa stała się punktem zwrotnym i przyczyną wielkiej popularności króla Franków. I początkiem pewnej mitologii, która jest korzystna politycznie – z wojny przeciwko światu arabskiemu można, dla pozyskania większej liczny sojuszników, uczynić wojnę “uświęconą”.

Continue reading Maja Buk: Nie ma czegoś takiego jak chrześcijańska zachodnia Europa